niby wszyscy wiedzą skąd przychodzą deadliny i jak z nimi walczyć (przy pomocy młota i kowadła a po terminie przy pomocy zmiotki, szufelki i dywanu), ale jednak... zawsze są zaskoczeniem. czasem okazuje się, że dostajesz maila w środę o 17 z deadlinem na czwartek do 10. wtedy mamy do czynienia z tzw deadlinem przyczajonym - nieuchwytnym cichym mordercą, który zabija twoje plany na wieczór jednym krótkim cięciem. z kolei deadline ukryty to ten, o którym dowiadujemy się po czasie, w niewiennej rozmowie z przełożonym (- jak to, nie wiedziałaś do kiedy? przecież wszyscy wiedzieli. - ale mi szef nie mówił.. - mówił, mówił, na pewno mówił, bo ja wszystko co trzeba to mówię..). ten deadline sprytnie schował się między wierszami, choć akurat w przedstawionej sytuacji mogliśmy mieć do czynienia równie dobrze z trzecim rodzajem deadlinu, którym jest deadline nieistniejący. pojawia się nagle jak filip z konopii w momencie rozprężenia bądź nawału pracy. z nim najtrudniej walczyć, bo pojawia się znienacka właśnie i niespodziewanie, mimo tego, że miał w ogóle nie istnieć. podsumowując: dead line można przetłumaczyć jako linia śmierci a to świetna metafora dla linii życia pracownika korporacji. dlatego do pracy rodacy, nie dajmy zaskoczyć się jak drogowcy zimie i niszczmy deadliny jak mario bros muchomorki!
kind regards, karolina
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz